Moja droga wiary

 

Kiedy patrzę na momenty, w których „dotykała mnie ręka Boga”, gdy doświadczałem Go niemalże namacalnie, gdy był tak blisko, że wydawało się, że bliżej się nie da, odnajduję w tym dwie rzeczywistości. Pierwsza to Bóg działający przez emocje i uczucia, albo raczej, wykorzystujący je do tego, aby do mnie dotrzeć. Takich momentów w moim życiu było minimum kilka. Pamiętam bardzo dobrze pewne rekolekcje charyzmatyczne w Czarnej, gdzie doświadczyłem autentycznego uzdrowienia  serca z niemocy, która objawiała się jako nieumiejętności kochania. Mam też w pamięci to, że jako młody człowiek zachwycałem się kościołem zielonoświątkowym uwielbiającym Boga przez muzykę, na ulicach mojego rodzinnego miasta. Grając w bibliodramach czułem, że scena z nich autentycznie żyje w moim sercu. Jeszcze więcej jest we mnie wspomnień z wieczorów uwielbienia i modlitwy wstawienniczej, kiedy to chciałem wołać za Piotrem, „Panie rozbijemy tu trzy namioty”, kiedy to moje wnętrze mówiło: chciałbym, aby ta chwila trwała jak najdłużej. Wszystkie te miejsca i wydarzenie jednoznacznie łączą się w moim przypadku z mocnym działaniem Boga w trudzie, zmaganiu i cierpieniu, w tym wszystkim, o czym w jakimś zarysie napisałem w poprzednim tekście (zob. „Zapamiętana na długo łza“). W moim sercu jest miejsce, które bardzo jasno wskazuje na Boga konkretu i bliskości. Jednak mam z tym wszystkim pewien problem. I może właśnie ten problem jest dziś bardzo istotny, nie tylko dla mnie, ale i dla wspólnoty Kościoła Jednak zanim do tego przejdę chciałbym zatrzymać się nad Słowem Bożym.



Pierwszy biblijny obraz jaki przychodzi mi na myśl w tym, co teraz przeżywam, to przyjście Boga do proroka Eliasza. Boga nie było w przechodzącej obok Eliasza wichurze. Nie było Go także w potężnym trzęsieniu ziemi, ani w ogniu. Ukrył się w lekkim powiewie (1 Krl 19,11-12). Co oznacza ten dziwny sposób, w jaki przychodzi On do proroka? Podobnie niespodziewanie Jezus dołącza do swoich uczniów na Jeziorze Genezaret (Mt 14,22-33), gdzie ostatecznie okazuje się być tym, który ucisza burzę (Mt 14,32) i wprowadza pokój. Ten sam obraz „łagodnego powiewu” pojawia się u Hioba, który opowiada o tym, jak Bóg przychodzi do niego w nocnych widzeniach, mówiąc szeptem (Hiob 4,16). Eliasz, cisza na jeziorze przyniesiona przez Jezusa po gwałtownej burzy i Bóg mówiący do Hioba szeptem, to tylko kilka miejsc, które tworzą we mnie pewną nową rzeczywistość. I mam w sobie coraz większą pewność, że to dużo bardziej autentyczny wymiar mojej wiary niż ten opisany w pierwszej części tekstu.

Kilkanaście lat temu byłem w kinie na dość specyficznym filmie „Wielka cisza” opowiadającym o zakonie kartuzów żyjących w oddalonym od cywilizacji monasterze w Francji. W całym filmie zostaje wypowiedziane tylko kilka zdań, zaś większość z ponad dwu godzinnej ekranizacji to milczenie i odgłosy codziennego życia. Widać ludzi, którzy poprzez poświęcenie się Bogu, trwając w ciszy i milczeniu, czynią rzeczy totalnie nie z tego świata.  Przez cały film przewija się tekst z księgi proroka Jeremiasza: „uwiodłeś mnie Panie, a ja pozwoliłem się uwieść” (Jr 20, 7-9). Dziś kiedy patrzę w samego siebie widzę jak dużo bardziej autentyczne i prawdziwe jest to, co dzieje się we mnie w ciszy i wewnętrznym milczeniu, kiedy słucham siebie i mówiącego w moim sercu Boga. Miejsca, w których On przychodzi do mnie w łagodnym powiewie są najwspanialszymi dotknięciami ręki Boga. To wtedy jestem najbardziej autentyczny i szczery wobec Niego.

Czy emocje są najbardziej autentyczną rzeczywistością, w której mogę doświadczyć Boga? Oczywiście, że nie. Czy trud, cierpienie, choroba to przestrzenie gdzie Bóg jeszcze bardziej działa i dotyka? W jakimś stopniu na pewno. Jednak dziś wiem, że każdy z tych elementów w moim przypadku był miejscem prowadzenie mnie przez Boga do relacji z Nim w ciszy, milczeniu i łagodności. Widzę jak moje serce, moje oczekiwania, cierpliwość, przynosiły owoce łagodności i pokoju serca. Jest to dla mnie jedna z najcenniejszym obecnie rzeczywistości jakich doświadczam.  Mam również w sobie pewność, że jest to coś najbardziej zbliżonego do natury Boga jakiego znam i jakiego doświadczam. Czuję, że każdego z chrześcijan Bóg wewnętrznie chce prowadzić w takim procesie rozwoju wiary, po to, aby stawała się ona coraz bardziej dojrzała, osobista i wypróbowana.



Aktualizacja na dziś.

Ojcowie Kościoła lubili mawiać, że dobre czasy dla Kościoła, to złe czasy dla Kościoła. Natomiast, złe czasy dla Kościoła, to dobre czasy dla niego. Być może to, co dzieje się na naszych oczach jest jakimś obrazem tych słów. Ja mam głębokie przekonanie, że obecny kryzys jest kryzysem wiary i duchowości. Mówię tu zarówno o biskupach, księżach jak i o uczestnikach marszów. Widzę to jako problem przeżywania wiary w sposób obrządkowy, często tylko czysto zewnętrzy lub prawny, gdzie dana rzeczywistość nie prowadzi do autentycznej relacji z Bogiem przeżywanej w codzienności: emocjach, trudnościach, i ostatecznie w wewnętrznym zjednoczeniu z Bogiem przychodzącym w lekkim powiewie. To właśnie brak autentycznej relacji z Bogiem odbija się potem w kłamstwach, przemocy, kryzysach, odejściach z Kościoła. I co teraz? Ja czuje, że chce powrócić do mojej izdebki serca, po to, aby z Nim o tym wszystkim mówić w delikatnej i łagodnej relacji, aby to On dawał mi odpowiedzi na pytania które dziś stawia świat, po to,  aby to On był tym, który ucisza burzę jaka szaleje na zewnątrz i w Kościele. „Nawróć nas, Panie, a wrócimy do Ciebie” (Lm 5, 21), bo moje wewnętrzne nawrócenie to dzieło Twojej łaski.

Jak chciałbyś znać moje zdanie na temat "skandali" w Kościele to naskrobałem też kiedyś taki tekst: Moje ŁZY oraz filmy Sekielskich, kler i pedofilia.

Pokój i Dobro!

Brat Sebastian 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Martwa wiara

Gabon - koniec czy środek świata?

Jasne światła pośród mroku