Zapamiętana na długo łza
Spacerując ostatnio po warszawskim Starym Mieście wstąpiłem do pewnego kościoła na Krakowskim Przedmieściu. Tak jak to mam w zwyczaju rzuciłem okiem na tablicę ogłoszeń. Jedna z informacji zadziwiła mnie. Znajdowało się tam zaproszenie do duszpasterstwa młodzieży z dopiskiem, że przyjmowane są osoby do 35 roku życia. Pomyślałem : „No! Ładna mi młodzież :) “ Jednak, jak później sprawdziłem również Wikipedia określa jako młodzież ludzi do 35 roku życia. Z jednej strony mnie to ucieszyło bo mieszczę się jeszcze w powyższym zakresie, a z drugiej zacząłem się zastanawiać dlaczego ten wiek jest ustalony tak wysoko.
Dziś chciałbym się z Wami podzielić moimi przemyśleniami na temat cierpienia. Dlaczego zacząłem go takim wstępem? Bo myślę, że właśnie pewien moment związany z upływającymi latami i zdobywanym doświadczenie określa człowieka. Doświadczenie, którego nie da się zdobyć z książek czy z YouTube, ale które jest owocem konkretnych wydarzeń. Ja jako młody człowiek, będąc już w zakonie, miałem taką możliwość, aby pracować z osobami cierpiącymi w DPS, hospicjum dla terminalnie chorych i jadłodajni dla ubogich. Moje początkowe podejście to tej posługi zakładało, że mogę tym ludziom coś dać. I w jakimś stopniu tak było. Mogłem dać czas, obecność, rozmowę, chwile radości, wspólną modlitwę. I to dla tych ludzi było bezcenne. Jednak po pewnym czasie dopiero zaczynałem rozumieć, że to co ja im daje to jest nic w perspektywie tego, co zyskuję. Zyskiwałem w tej obecności, rozmowie, podanej dłoni, możliwość bycia z osobą pełną doświadczenia życiowego i to doświadczenie, często przez samą obecność, mogło stawać się moim udziałem. Doświadczenie, którego nie miałem, a którego bardzo wewnętrznie pragnąłem.
Gdy dziś patrzę na swoje, jeszcze młodzieżowe, doświadczenie życia to wiem, że największy wpływ na kształtowanie mojego wnętrza i charakteru miały sytuacje trudne, wymagające i łamiące schemat. Jednym z nich była moja ostatnia choroba. Około miesiąc temu chorowałem na covid, z dość mocnymi objawami: temperaturą, bólami i utratą węchu i smaku. Nie chcę pisać o samej chorobie, ale o tym, co jej towarzyszyło: 2-tygodniowa izolacja, samotność, cierpienie psychiczne i dużo wewnętrznych pytań do siebie i Boga. To był bardzo trudny, ale paradoksalnie dobry, czas.
Największym zmaganiem była samotność. I to może wydać się zaskoczeniem, że zakonnik, który z założenia wybiera życie w celibacie i oddanie niepodzielnym sercem Bogu, ma problem z samotnością. Ano ma. Bez relacji umierałem. Bez twarzy drugiego człowieka doświadczałem jakby zaniku rysu swojej własnej. To był moment, w którym mówiłem Jezusowi, że mam też ciało, jestem normalnym człowiekiem i potrzebuję innych ludzi. Z drugiej strony w ciszy i braku możliwości ucieczki od samego siebie dochodziłem do pokładów swojego wnętrza, o których istnieniu nie miałem świadomości. W cierpieniu i osamotnieniu znajdowała się przestrzeń na spotkanie siebie samego. Co odkryłem? Odkryłem, że z jednej strony bardzo potrzebuję relacji, takich namacalnych, i że bez nich umieram. Z drugiej strony widziałem siebie mylącego osamotnieni, które raczej nie jest niczym dobrym i do którego teraz byłem zmuszony, z samotnością, która może być darem, okazją do znalezienie samego siebie, do spojrzenia z perspektywy na wszystko, co wydarzyło się do tej pory, na najintymniejszą rozmowę z Tym, który chce się spotykać ze mną serce w Serce, a którego często mój aktywizm i zabieganie zagłusza i nie pozwala na wejście w realną głębię. Głębię, która odbije się również na twarzy, kiedy popłynie po niej szczera, piękna, zapamiętana na długo łza. Taka izolacja i osamotnienie jest również sprawdzianem tych ludzkich relacji, spojrzenia na to, kto jest dla ciebie ważny, ale też na to, kto tobie okazuje wyrazy pamięci, życzliwości, troski. Tu często lista znajomych i kontaktów może skrócić się o 90 %.
Dla mnie przeżycie choroby, wejście w realne jej doświadczenie i nie uciekanie od tego, co przyniosła, było niczym przysłowiowe sprowadzenie mnie na ziemię. Nie zabrało to wiary, a wręcz ją pogłębiło i urealniło. Takie spotkanie samego siebie i żyjącego we mnie Boga, przez cierpienie, tak właśnie przez chorobę, przyniosło jeszcze głębsze oddanie własnego życia w ręce kochającego Ojca. Bo to właśnie Jezus, który obarczył się naszym cierpieniem, dobrowolnie oddając za mnie życie na krzyżu, był w tym cierpieniu najbliżej mnie. Czy to znaczy, że cierpienie jest dobre? Na pewno nie i Bóg go nie chce. Jednak skoro przez grzech jest obecne w naszym życiu, to wiem i jestem pewien, że przeżywane w realności i z Chrystusem może być miejscem wzrostu i zdobywania mądrości. Takie jest moje doświadczenie. Jeśli pewien etap życia, przekroczenie jakiejś liczby przeżytych jesieni cokolwiek przynosi, to jestem głęboko przekonany, że może przynosić właśnie mądrość i doświadczenie. A za tym wszystkim kryje się miłość (ludzi) i Miłość (Boga).
Brat Sebastian
💛
OdpowiedzUsuńMoże to po prostu grypa była.. No nieistotne..
OdpowiedzUsuńJa też widzę, jak po życiowych burzach i piekle, z którego nie widziałam wyjścia (a jednak Pan mnie wyciągnął) wstałam z kolan i jestem silną kobietą. Świadomą, z kręgosłupem i wartościami, które odbiegają od dzisiejszego rozchwianego świata.. Ale tacy ludzie jak ja są. I to jestpiękne. Szczęść Boże!
Jesteś Wyjątkowy 🤗
OdpowiedzUsuń